środa, 23 stycznia 2013

Kruche ciasto z kremem z kaszki kukurydzianej

Na trzy dni przed wylotem jeszcze udaje mi się podejmować ryzyko w kuchni...znów na stole zagościło kruche ciasto, tym razem pieczone ze spodem tartym na tarce...
i wszystko byłoby dobrze, gdybym ja nie musiała ścierać ciasta, czy gorzkiej czekolady...bo na tyle niezgrabnie to robię, że jeszcze rany na dłoniach nie zagoiły się po ścieraniu marchewki na kotlety...a już przybyły dwa kolejne...
Ale mimo moich obaw ciasto wyszło dobrze...na wierzch posypałam gorzką czekoladą, a do środka zrobiłam mus z kaszki kukurydzianej na mleku sojowym i z olejkiem peanaple z Indii, daje cudowny aromat...który na długo pozostaje na dłoniach, które otwierały buteleczkę...


Ciasto robiłam podobnie, tyle, że pomieszałam najpierw:
Z - mleko sojowe
Z - olej ryżowy
M - cynamon
Z - ksylitol
M - kardamon mielony szczypta
W - soda oczyszczona
D - mąka orkiszowa drobna
O - mąka gryczana

Wstawiłam do zamrażarki na jakąś godzinkę, a w międzyczasie obierałam jabłka i robiłam krem i obiłam

Krem:
O - wrzątek
Z - kasza kukurydziana
Z - mleko sojowe
Przez kilka minut pogotować, zmiksować na gładką masę.
Z - dodać dwa banany, zmiksować
Z - mąki kukurydzianej odrobina
Z - olejek aromatyczny, ja miałam ananasowy



Ciasto starłam na tarce na spód, następnie wyłożyłam jabłkami , na to krem, znów starte na tarce ciasto, posypane gorzką czekoladą.
Piekłam koło 25 minut w nagrzanym do 180 stopni piekarniku...






poniedziałek, 21 stycznia 2013

Fasolka pinto w dwóch odsłonach

Już wiem, że poza bliskością człowieka, z którym dzielę życie najbardziej brakować będzie mi stania w kuchni podczas kolejnej wyprawy do Indii...
Choć podczas każdej z takich wypraw głowę i kubki smakowe napełniam smakiem i aromatem tamtejszych przypraw...świeżo zmielonej kurkumy, soczystymi papryczkami chilli, cukinią, bakłażanami i wreszcie moją ukochaną wodą kokosową.
Po ogromnym wysiłku fizycznym, jakiego doświadczam podczas porannej praktyki ashtanga yogi, taka woda działa zbawiennie, a jak ma się jeszcze szczęście - po wypiciu wody można pojeść miąższu kokosowego...cudownie biały, sprężysty...oj, to wszystko na mnie czeka już niebawem...
W Indiach właśnie nabyłam doświadczenia poprzez obserwację i smakowanie, jak doskonale przyprawić strączkowe rośliny, żeby były smaczne i zdecydowanie lepiej strawne dla układu pokarmowego. Ważna jest garść przypraw: curry, kozieradka, majeranek, masala, imbir...do tego takie mam osobiste przekonanie, że weganom, czy wegetarianom lepiej jest trawić strączki ze względu na oczyszczony układ trawienny, na używanie mnóstwa cudownych smakowo przypraw do wszystkiego...nie tylko do fasoli...

I chyba pierwszy raz użyłam fasolki pinto...piękny różowy kolor po ugotowaniu...a smak bardzo delikatny. Fasola ta jest największym źródłem białka roślinnego, zawiera mnóstwo potasu, magnezu, wapnia, żelaza, manganu, fosforu i witaminy z grupy B i C.
W obu przypadkach połączyłam ją z marchwią, w jednym przypadku w postaci gulaszu, w drugim w kotletach...i tu zdradzę mały sekret robienia warzywnych kotletów...kiedy doda się właśnie strączki, lepią się wyśmienicie i cudownie nie rozpadają się na części pierwsze podczas smażenia...

Gulasz...na lekko słodko:
Z - oliwę rozgrzałam w garnku ceramicznym
M - cebulka czerwona - podszkliłam ją odrobinę, dodałam:
Z - marchew pokrojoną w kosteczkę
M - curry, masala, bazylia, cząber
W - sos sojowy, szczypta soli himalajskiej
D - natka pietruszki
O - kozieradka, kurkuma
Z - rozpuszczona mąka z tapioki w mleku ryżowym waniliowym
M - czarna gorczyca, bez której prawdziwa indyjska kuchnia nie istnieje...
W - ugotowana fasola pinto
















Resztę fasolki wykorzystałam do kotletów wraz z brukselką...


W - fasolka pinto
D - brukselka uparowana, zmiksować oba składniki
O - kurkuma, kozieradka
Z - marchew starta na tarce, mąki kukurydzianej do zagęszczenia odrobina
M - curry, masali szczypta, pokrojona w kostkę świeża cebulka
W - sól himalajska
D - natka pietruszki


Smażyłam na oliwie...nie rozpadają się i smakują pysznie...podane z gomasio...tym razem koloru ciemnego, bo z siemienia lnianego i czarnego sezamu...weganizm mi służy...






niedziela, 20 stycznia 2013

Pasztet z selera i ziemniaków

Weszłam do warzywniaka...spojrzałam im w oczy głęboko...zakochałam się.
Z tej miłości postanowiłam upiec z nich pasztet...
Połączyłam z ziemniakami...obrałam, włożyłam do parowaru i poddałam procesom działania pary wodnej...wyjęłam, zaczęłam mielić i tu wystąpiło ogromne przerażenie...że są wodniste ich kawałki, że ziemniaki są piękne, a seler...wypuszczał wodę na prawo i lewo z maszynki do mielenia...a pasztet miałam upiec na obronę, żeby komisji szanownej zamknąć buzię...i co teraz?


Postanowiłam jednak brnąć w dalej w tę trudną kulinarną podróż z przekonaniem przecież, że musi się udać, że nie ma innej opcji, że ja dam radę...i chyba wyszło znośnie...

Na patelni:
Z - na oliwie podszklilam cebulkę
M - dodałam pokrojony w plasterki czosnek, curry, dodałam chole masalę, odrobinę cząbru, tymianku
W - sos sojowy, szczypta soli himalajskiej



Zdjęłam z płyty indukcyjnej, dodałam
D - natkę pietruszki
O - kurkuma, kozieradka, prażone pestki dyni
Z - mąki kukurydzianej na tyle, na ile konsystencja była zdecydowanie mniej wodnista
Z - zmielony seler i ziemniaki








Piekłam w piekarniku godzinę w 180 stopniach...byłam nieco zaniepokojona, bo smak samego selera był dość specyficzny...po raz kolejny pomyślałam sobie, że ja, jak to ja, zawsze muszę robić coś pierwszy raz, a później się boję, czy zasmakuje, czy wyjdzie...ale zdanie dziewczyn z kończącego się kursu...że będzie im mojej kuchni brakować...rozwiało wszystkie moje wątpliwości...
Pasztety wegańskie z warzyw wychodzą zawsze, bez jajek, bez zagęszczaczy...pyszne w smaku, zdrowe...
i mam zamiar znów na wylot coś upiec...tak na smak do samolotu...żeby jak najdłużej cieszyć się ich smakiem, bo w Maysore będzie tylko masala dosa, idli z sambarem...albo woda z kokosa, papaje...i czerwone marchewki :)

Dwa kruche ciasta na takim samym spodzie

Wegańskie wypieki sprawiają mi coraz więcej frajdy...głównie dlatego, że pieczenie z myślą o bliskich jest bardzo inspirujące, jak również poczucie, że można bez opamiętania zajadać się słodkościami, do tego, skoro piekę wg pięciu przemian, można wzmacniać różne grupy narządów, to wreszcie trzeci powód jest największą frajdą, jak na łasucha przystało, można jeść bez wyrzutów sumienia...bo takie wegańskie ciasto, to jak połączenie chleba orkiszowego z kaszą jaglaną i owocami...zatem, co tu niezdrowego? :)

Piekłam dwa ciasta w przeciągu dwóch dni...jedno, z masą z kaszy jaglanej dla szanownej komisji na egzamin końcowy...a drugi dla takiego fajnego Łasucha...spody takie same, nadziania inne...i jak to Łasuch słusznie zauważył, kruche ciasta robi się w mig...zatem kolejna odsłona kruchego ciasta będzie już po mojej pięcio-tygodniowej podróży do Indii...no, chyba, że upiekę jeszcze przed wylotem, co może być wielce prawdopodobne, zatem...:)

Kruchy spód i kruszonka:
D - mąka orkiszowa drobna, przesiana przez sitko
O - szczypta kurkumy
Z - mleko ryżowe waniliowe, oliwa, ksylitol
M - cynamonu szczypta i płatków owsianych górskich garść
W - sody oczyszczonej odrobina

zagnieść, wstawić do lodówki na chwilę, a w międzyczasie zająć się nadzieniem.
Łasuch jeszcze jedną myśl podsunął w kwestii spodu ciasta, ale to zostawię na kolejny wypiek.
Ciasto później dzieli się na dwie części, na kruszonkę na wierzchu warto zostawić mniejszą część. I po ułożeniu spodu na blaszce, resztę wstawiłam na około 20 minut do zamrażarki, a później starłam sobie fajnie na tarce...za pierwszym razem przetrzymałam część w zamrażarce za długo i ścierało się znacznie gorzej, stąd moje już doświadczenie w tym temacie :)
Spód pieczemy koło 15 minut w piekarniku ze 180 stopniami, a na upieczone nakładamy pyszności owocowo-budyniowe lub owocowo-kisielowe, pierwsze z nich:

na upieczony spód nakładłam jabłek startych na tarce, wymieszanych z odrobiną ksylitolu i cynamonu, a następnie zrobiłam "budyń" z kaszy jaglanej:

Z - troszkę rozgotowana kasza jaglana, pod koniec zalana mlekiem ryżowym waniliowym, do tego ksylitol i rozpuszczona w odrobinie mleka ryżowego mąka z tapioki, zagotować, nałożyć na jabłka, na to kruszonkę i zapiec jeszcze przez 15 minut.








A do drugiego wykorzystałam inulinę, jaką udało mi się kupić w EkoSpiżarni...i to moje postanowienie, żeby częściej jej używać do wypieków, eksperymentować, bo to całkiem fajne ostatnie moje odkrycie jest.
Do zrobienia kisielu użyłam maminego soku z aronii, który zagotowałam, dodałam odrobinę mleka sojowego, inulinę rozpuszczoną w zimnym soku wraz z mąką ryżową, jak to zgęstniało, pomieszałam z jabłkami, bananem, wyłożyłam spód ciasta i na wierzch dałam kruszonkę...zapiekłam.






Nie powiem...wyszło przepysznie...

niedziela, 13 stycznia 2013

Łagodna zupa krem z marchewki i pasztet z grochu

Indie wołają...na obiad do łagodnej zupy zrobiłam sambar z grochem po hindusku...kubki smakowe mogą nie przeżyć nagłej zmiany pożywienia za dwa tygodnie, więc daję im czas na rozeznanie w masalach...a do tego zrobiłam łagodne: zupę i pasztet...wyciągając smak słodki z obu potraw.
Zupę opruszyłam delikatnie curry, dodając słodkich ziemniaków, a pasztet powstał z połączenia grochu, ziemniaka i surowej czerwonej cebuli, co dodatkowo wydobyło ich słodycz...

Do zupy użyłam:
O - wrzątek
Z - ziemniaki, marchew, korzeń pietruszki
M - pokrojony w kostkę seler
Zagotować, zmiksować na gładką masę
W - szczypta soli
D - kilka kropli soku z cytryny
O - kurkuma









Do tego jeszcze pasztet z grochu
Groch namoczyć, ugotować, odlać wodę, przepłukać i zmiksować.
Ziemniaki uparowałam, utłukłam

W misce:
Z - obie papki: grochowa i ziemniaczana
Z - oliwa
M - cebula czerwona surowa, szczypta curry, odrobina masali
W - sól morska
D - natka pietruszki
O - kozieradki szczypta i kurkuma
Z - mąki kukurydzianej trochę i masa migdałowa, która pozostała z robienia mleka

Wymieszałam, wstawiłam do foremek i upiekłam godzinę w 180 stopniach...dla mnie ten pasztet jest cudownym uzupełnieniem obiadu, śniadania, polewany na wierzchu olejem lnianym, bo ciut suchy jest...









poniedziałek, 7 stycznia 2013

Pasztet z kiszonej kapusty

- "jestem weganką"...
- "to, co Ty jadasz na Święta"...


takie pytania zasypały mnie w tym roku dość mocno...jakby okres świąteczny był tylko po to, aby jeść, jeść...
Ja wiem, że jedzenie przysparza mi ogromną radość, ale nie ze względu na ilości pochłanianego jedzenia, tylko ja jakość i smak...bo to dla mnie wartości nadrzędne w kuchni.
Kapustę kiszoną uwielbiam, a w wykonaniu mojej mamy, przebija nawet najbardziej wyszukaną z różnych okolic świata.
Połączona do tego jeszcze z aromatem suszonych grzybów, zapieczona w postaci pasztetu...takie Święta, ja mogę mieć cały rok :)
Święta już dawno za mną...jednak specjalnie na życzenie jednego z moich znajomych umieszczam przepis na pasztet z kiszonej kapusty, który zagościł na moim stole wigilijnym...

Grzyby suszone zalałam wrzątkiem, odstawiłam na chwilkę, wyjęłam i pokroiłam.

D - kapusta kiszona włożona go garnka
O - kurkuma, kozieradka
Z - grzyby wraz z wywarem
Zagotować to wszystko, a właściwie lekko podsmażyć na patelni, do tego:
Z - oliwa
M - cebulka, majeranek, gałka muszkatołowa, curry, czosnku ząbek, oregano
Podsmażać jeszcze chwilę, aż kapusta zmięknie, następnie zmiksować blenderem na ile się da :)
Z - mąki kukurydzianej tak do związania pasztetu, siemienia lnianego i słonecznika garść

Zapiekać około godzinki...w standardowej temperaturze.
Pyszności...nawet rodzinie smakował :)






sobota, 5 stycznia 2013

Kiszone pomidory

Słoiki dostane od mamy smakują i cieszą w każdym wieku...jednak w dorosłym życiu można z nich, poza smakiem zawartości, czerpać z nich inspiracje do kolejnego sezonu, zwłaszcza, kiedy coś zasmakuje równie mocno, jak kiszone pomidory.

Przeczytałam o nich w internecie...otworzyłam słoik i ugotowałam zwykłą zupę, zagęszczając ją garścią płatków owsianych...po minionym Sylwestrze płatki owsiane włączyłam do menu...i to nie tylko w postaci słodkiej...dziś na śniadanie bowiem dodałam do nich płatki drożdżowe z natką pietruszki...

Kiszone pomidory rozpadają się praktycznie w dłoniach. Nie można swobodnie ich pokroić, a skórka pęka, jak skorupka od jajka, taka staje się twarda po ukiszeniu, zatem do zupy użyłam właściwie tego, co zdołało "wyciec" ze skorupki...

A zupa zrobiona była tak:

Do garnka wsypałam:
M - tymianek i rozmaryn z kilkoma kuleczkami ziela angielskiego, kozieradka
W - woda
D - kilka kropli soku z cytryny
O - kilka owoców jałowca
Z - pokrojone w kostkę lub plasterki marchewka, pietruszka i ziemniaki
M - korzeń selera, curry odrobina, czosnku niedźwiedziego
W - sól morska
D - kiszone pomidory wraz z sokiem
O - kurkuma
Z - łyżeczka cukru kokosowego
M - płatki owsiane górskie



Zupa wyszła przepyszna...wygląda prawie, jak krupnik, ale za to, jak smakuje...ten się przekonał, kto ją jadł :)

piątek, 4 stycznia 2013

posylwestrowo...



Po raz kolejny przeżyliśmy magiczne chwile...to miejsce bowiem nie potrafi inaczej, jak tylko otulać swoim ciepłem uczestników i gości, którzy choć nie praktykują jogi, chcą po prostu nacieszyć się urokiem ścian z kamienia i ciepłem właścicieli. Nie potrafię mówić, pisać o Spichlerzu z obojętnością w sercu, nie potrafię nie zachęcać ludzi do odwiedzania tego ośrodka...bo obok niego nie da się przejść obojętnie. Nie można również powiedzieć, że to wszystko, co tam dzieje się podczas warsztatów, nie zmienia nas wewnętrznie...bo byłaby to nieprawda...
Dla mnie właśnie to jest najpiękniejsze, najbardziej wartościowe...że po takich kilku dniach spędzonych tam wracamy do rzeczywistości, jakby trochę "wycofani"...tęskniąc za tym beztroskim śmiechem uczestników, tęskniąc za zapachami w kuchni, za dźwiękiem koshi, które wyjątkowo koiły moją duszę podczas tego wyjazdu. 

Pogoda wyjątkowa również, jak zawsze podczas pobytu tam. Soczysta zieleń trawy przeplatała się z drobinkami szronu na jesiennych jeszcze liściach...a my praktykowalismy jogę, gotowaliśmy wspólnie i cieszyliśmy się swoją obecnością. Zakosztowaliśmy również wyjątkowo dużo spacerów, niektórzy pobiegali trochę, inni spali jak susły...każde z nas osobno było częścią całości, jednak z przestrzenią między sobą...nawet dzieci odnalazły swoje miejsce wspólnie...dziecięce...między nami trochę też, jak dziećmi. 

Piękna była wolność w kuchni...mamy to szczęście, że właściciel pozwala organizować jedzenie dla uczestników, a ja mam to szczęście, że zawsze znajdzie się jakaś pomocna dłoń do obierania ziemniaków, mieszania ciasta...że ta jedna ręka przyciąga kolejne i lepienie pierogów, czy smażenie kotletów warzywnych nie stanowi kłopotu, nie zajmuje aż tak wiele czasu...a i rąk do nabierania sobie tych pyszności również nie brak...bo jedzenie tam smakuje wyjątkowo i ma wyjątkowe zabarwienie...gotowane z miłością do kuchni, jogi i pobytu tam...


Standardowo piekliśmy chleby...ich zapach pięknie otulał wyczulone węchy uczestników...motywował do konsumpcji w postaci prawie niezmienionej...weganie jedli go po prostu samego, cała reszta konsumowała z ghee, były jeszcze powidła...był pasztet z grochu, który w sumie też jedzony był sam...z sosem marchewkowym łagodnym, który przygotowywał Paweł.
Wszystko, co ja nadzorowałam, było wg pięciu przemian, kończyliśmy na różnych przemianach, dzięki czemu pewnie wzmocniliśmy każdy z narządów, do tego masowaliśmy je asanami...prawie, jak dobry ośrodek rehabilitacyjny :)






Pasztet z grochu zrobił furorę, a jego przygotowanie jest banalnie proste...
Groch moczylismy przez noc, rano Paweł go ugotował, zblendował, zostawił mi do dalszej opieki nad nim...
A ja podkradłam kilka ziemniaków, przeznaczonych do sałatki, ugotowanych w mundurkach, obraliśmy je i utłukliśmy tłuczkiem.
Cebula została podsmażona na oliwie, z przyprawami, które wpadły mi w ręce: kozieradka, garam masala, chilli, curry, majeranek, oregano, gałka muszkatołowa, asofetida.

I wg pięciu przemian:
Z - groch
Z - utłuczone ziemniaki, kilka łyżek mąki kukurydzianej, uparzone we wrzątku siemię lniane, zblendowane
M - cebula z przyprawami
W - sól
D - natka pietruszki
O - kurkuma
Zapiekliśmy wszystko koło godziny w piekarniku, cudowny słodkawy smak...jeden z lepszych pasztetów, jakie jadłam.

A i robiliśmy również pierogi...
Do farszu wykorzystałam też gotowane ziemniaki, marchewkę surową, startą na tarce i cebulę podsmażoną  z przyprawami...genialne!

Apetyty wyjątkowo dopisywały uczestnikom...poranna owsianka również. Piękne jest również to, że dwoje z dzieci nieśmiało przyznało rodzicom, że ta owsianka jest pyszna...
Bo płatki owsiane należało wieczorem podsmażyć suche na suchej patelni, na noc zalać wrzątkiem...
Rano ugotować z siemieniem lnianym, a w piekarniku piekły się swojskie z ogrodu jabłka, pokrojone w kawałki, opruszone brązowym cukrem, aby puściły sok, cynamonem...a do tego uprażony słonecznik na górę...
Niech "pamięć" zupy mlecznej, mylonej wciąż z owsianką pójdzie w niepamięć...bo na temat wpływu owsa na nasz układ pokarmowy chyba nie muszę długo tłumaczyć.

Mimo bezmięsnego i bezmlecznego menu...wytrzymaliśmy...generując pokłady przeświadczenia, że takie jedzenie cudownie na nas wpływa, że obecność ludzi dookoła, nie musi wiązać się ze złością, krzykiem, że można właśnie w taki sposób spędzić sylwestrowy czas...
zatem do przyszłego roku mamy czas pielęgnować  wszystko to w sobie, czego doświadczyliśmy w Spichlerzu...czego i sobie i Wam życzę na ten rok i na resztę Waszego życia...tak własnie, z takim blaskiem żegnał nas Spichlerz...