wtorek, 25 marca 2014

Ryż biryani...jednogarnkowe cudo!!

No i wróciłam...niedzielny wieczór spędziłam w domu, w swojej kuchni...a w poniedziałek po pracy zatęskniłam już za Indiami.
Nie powiem, że brak mi tej ciszy stamtąd, bo mam ją przecież w sobie, musiałabym Was i siebie okłamywać, że ten wyjazd nie odcisnął piętna na mojej duszy.
Spędzone trzy tygodnie samej, sam na sam z zapachami, kolorami i swoimi refleksjami zaprowadził mnie do tego miejsca, gdzie wiem, że prostota życia jest szalenie pociągająca.

Zajrzałam do szafek kuchennych...znalazłam ryż kleisty, kurkumę, czarny sezam, sok z cytryny, czarną gorczycę, cumin, czosnek, sól himalajską, czerwoną cebulę i kalafior...postanowiłam to wszystko wymieszać w jednym garnku.
Powstała poezja w 20 minut...a ja zamykając oczy podczas jedzenia przeniosłam się w te miejsca, które odwiedzałam szwędając się po Arambolu w Goa...jesteście gotowi na tę podróż? :)


Składniki:
szklanka ryżu słodkiego
garść czarnej gorczycy, szczypta kuminy i 3 ząbki czosnku
odrobina oleju rzepakowego
czerwona cebula
kalafiory dwie duże różyczki, ale możecie dać z powodzeniem więcej
szczypta kurkumy
czarny sezam
chilli
orzechy ziemne ggarść
sól czarna himalajska

Wykonanie:

  1. 3 szklanki wrzątku - O
  2. Szklanka ryżu słodkiego - Z
  3. Zagotować wszystko, niech na ogniu postoi 10 minut.
  4. Dodać kalafior na ostatnich 7-10 minut gotowania, dzięki temu będzie cudnie chrupki, połamcie je na mniejsze kawałeczki - Z
  5. Cebulę pokrójcie w plasterki i wrzucając ją do gotującego się ryżu rozgnieść w palcach -  M, ja dorzuciłam jeszcze jedną zieloną papryczkę chilli, ale jeśli nie macie, możecie pominąć, albo dodać szczyptę chilli.
  6. Sól himalajska czarna - W
  7. Sok z cytryny - D
  8. Kurkuma, do zabarwienia ryżu - O
  9. Czarny sezam - Z
  10. Orzechy ziemne  Z
  11. A na patelni rozgrzać olej - Z, wrzucić czarną gorczycę i cumin, a następnie czosnek pokrojony w podłużne paski - M dodać wszystko już do gotowego ryżu.
Właśnie takie podprażenie przypraw na oliwie i dodanie ich do ryżu powoduje niebywały smak, wydobyty głównie z czosnku. 
Tego nauczył mnie Hindus, kiedy czosnku nawet nie kroił, tylko rozgniatał rączką od noża.

Jeden garnek, tyle składników i jeden, niepowtarzalny smak...








środa, 12 marca 2014

Dieta CUD...czyli ruch i zmiany w żywieniu...i opowieść o Hindusach

Dalej krążyć będę w temacie prostoty naszego życia, którą jak zawsze mocno chłonę kiedy jestem w Indiach. Tu życie bowiem opiera się na innych wartościach. 
Mówię tu o starszym pokoleniu Hindusów, którzy potrafili jeszcze cieszyć się chwilami spędzanymi z rodzina, jedli proste potrawy wegetariańskie w większości, używali do potraw świeżych ziół, które chroniły ich przed wieloma chorobami.
Młode pokolenie równią pochyłą idzie w kierunku „zachodu”...otyli, schorowani młodzi ludzie zaczynają na GOA swoją przygodę z troską o siebie, biegając codziennie brzegiem plaży.
Widok z jednej strony cieszy, z drugiej aż chce się krzyczeć do całej reszty społeczeństwa, aby nie marnowali tego potencjału, który mają, ziół, Ajurwedy, mądrości i przede wszystkim zdrowego, prostego jedzenia. Że cały „zachód” kupuje orzechy piorące, które u niej marnują się na ulicach, że przyjeżdżają uczyć się jogi właśnie do nich, czy Ajurwedy, bo to ich skarb...i pięknie byłoby patrzeć, jak doceniają to, co mają w sobie.
Niestety...młode pokolenie nastawione na zdobywanie wykształcenia marzy o pracy w korporacjach...zajada się hamburgerami, słodyczami i całym „śmieciowym jedzeniem”. A przecież w Indiach tyle jest naturalnych słodyczy, jak np. połączone wiórki kokosowe z cukrem kokosowym...źródło tłuszczu zdrowego i całej masy witamin i mikroelementów...

Popijam pyszny koktail w knajpce obok mojego bambusowego domku...zmiksowana mięta, limonka, woda i niestety odrobina cukru. W domu wiem,że zastąpię go ksylitolem i taka mieszanka będzie gościła u nas w lato. Ale do czego zmierzam...przychodzę do restauracji tylko napić się, a właściwie skorzystać z internetu...panowie nie wytrzymali, zapytali dlaczego u nich nie jem. A ja patrzę...ale co ja mam tu zjeść...pizzę, tosty z białego pieczywa, kurczaka...czy spagetti...
Mówię im,że ja już się obudziłam, że przyjeżdżam do Indii po to, aby zajadać się do woli idli, sambarem, chutneyem w różnych kombinacjach, które kocham, a na kolację ryż z sambarem...i nie przeszkadza mi, że prawie codziennie jem ten sam zestaw, ubarwiam sobie jadłospis owocami. Po co mam się zapychać tym, co dawno temu odrzuciłam ze swojego jadłospisu...patrzył jeden z drugim dość zdziwieni :)

Może kiedyś zrozumieją...ale bynajmniej nie będą mnie już nękać pytaniami :)

Ich restauracja powstała z potrzeby turystów, głównie Rosjan, bogatych, którzy niestety zaczynają przybierać rozmiary XXL...jak widać, dobrobyt i gotowe posiłki do kupienia na stacji benzynowej, czy w hipermarkecie dają nam poczucie oszczędzania czasu … złudne niestety, a do tego całą masę chorób cywilizacyjnych.

Walczymy z otyłością nieumiejętnie, szukamy złotego i szybkiego środka na pozbycie się zbędnych kilogramów, ale niewielu z Nas zdaje sobie sprawę z tego, ze niestety wymaga to dyscypliny, naszego pełnego zaangażowania, jak również zmiany sposobu odżywiania i ruchu.

Wiem doskonale o czym piszę...sama taką długą przeszłam drogę, od wiecznego odchudzania się, po różne choroby, z których ciężko było wyjść.
Uzależniona od nabiału, od serków, bo przecież mało kaloryczne...z wiecznymi kłopotami skórnymi ( bo skóra to doskonałe odzwierciedlenie stanu naszych jelit), wieczne zaparcia, mówienie sobie,że dla siebie samej nie opłaca się gotować, że na śniadanie, jak je zjem o 12, a do tego czasu uciszę głód kawą jedną, drugą...to przecież dla mojego dobra, bo mniej kalorii zje za dnia...
I tak przez wiele lat...do momentu, kiedy nie zaczęłam czytać i szukać alternatyw. Zdrowie mnie doprowadziło do bram medycyny chińskiej, a stąd droga do Indii była prosta :)
I od lat już niezmiennie bez mięsa, ryb, jajek...z troską o siebie, swoją rodzinę, eliminując śmieciowe jedzenie i nabiał okazało się, że można zajada,ą się do woli pysznościami z kasz i warzyw przyrządzonych na miliony sposobów, można mieć sylwetkę wymarzoną, jeśli się jeszcze w cykl dnia wkomponuje ruch i można mieć buzię taka, jakiej nie miało się nigdy.
Trzeba uwierzyć, ze nasze zdrowie i nasz wygląd nie zależą od genów, trądziku nie ma się po mamie...tylko od tego, co się je.

Powstał w trakcie moich kulinarnych warsztatów plan szkoleń dla kobiet, o dbaniu o cerę w ujęciu kosmetologa i dietetyka. Poprowadzę je z cudowną dojrzałą artystką, która o pielęgnacji i podkreślaniu urody wie bardzo wiele.
O Asi z powodzeniem możecie przeczytać na Jej stronie internetowej http://www.makeupslubny.pl/o-mnie/

a o planach naszego przedsięwzięcia poinformujemy już niebawem :)

Będzie na nich prosto, smacznie...i prosto do wymarzonego celu :)





poniedziałek, 10 marca 2014

Żółta soczewica...czyli smak lekko zbliżony do dobrej fasolki na gęsto

Żółta soczewica jest bardzo popularna w Indiach. Robi się z niej przysmaki na słodko, jak również powszechnie używa do sambarów i innych indyjskich przysmaków.
Zauważyłam, że odmiany soczewicy tu bardzo popularne to żółta właśnie i brązowa, i biała do idli, czyli dokładnie te o które pytam w sklepach zdrowej żywności i otrzymuję odpowiedź zwrotną, że takowych przecież nie ma...:)

Tu mogę się nią cieszyć do woli...odkrywając jej delikatny smak, odrobinę podobny do grochu, trochę do fasoli...a w połączeniu z ziemniakami jest wręcz genialna.

Powiedziałam panu w warzywniaczku, ze chcę ziemniaki, patrząc na pomidory i komponując w głowie pyszny gulasz...ale jak się okazało, że dostałam cztery zamiast proszonych trzech ziemniaków, pomyślałam sobie, że to będzie wyzwanie.

Składniki:
filiżanka żółtej soczewicy
dwa większe ziemniaki
cebula czerwona
szczypta czarnej gorczycy
odrobina garam masali
odrobina chilli
szczypta soli himalajskiej czarnej
kilka kropli soku z limonki
kurkuma do woli

Wykonanie:

  1. Wrzuciłam zatem do garnka soczewicę, wlałam wodę i po 10 minutach dodałam obrane i pokrojone w kostkę ziemniaki (Z)
  2. Dorzuciłam chilli i garam masalę i czarną gorczycę i cebulkę czerwoną (M)
  3. Sól (W)
  4. Kilka kropli soku z limonki (D)
  5. Kurkumy do uzyskania pięknego koloru (O)
  6. Okazało się, że ziemniaki indyjskie osiągają miękkość po około 10-12 minutach, więc zdjęłam obiad i zjadłam w całości ze smakiem.

Żółta soczewica w takim zestawieniu przypomniała mi smak trochę jak fasolka po bretońsku, choć nie ma w niej pomidorów...ale prostota takiego zestawienia, jego niebywały smak...zachwycił moje podniebienie i szalenie ucieszył brzuch :)

I tu nasuwa mi się jedna refleksja na temat tego, co jemy, a o czym wczoraj rozmawiałam z rodzicami na Skypie...ale to już w kolejnym wpisie :)






piątek, 7 marca 2014

Indie...weganizm i ashtanga yoga

Samotność w Indiach bardzo mi służy...mogę śmiało powiedzieć, że to bardzo wartościowy dla mnie czas. Czas, w którym mam okazję zatrzymać się nad śpiącym kotem w domu, nieopodal którego chodzę na praktykę, czas, w którym proste sytuacje z życia Hindusów chwytają mnie za serce, czas kiedy doceniam to, co w życiu przeszłam i co mam teraz...
Wracam do początków poniekąd...czytam OSHO, którego czytałam kiedy pierwszy raz kilka lat temu tu przyjechałam.
Podobnie, jak joga, czy homeopatia OSHO ma swoich zwolenników i przeciwników. Ja czytam Jego dzieła powoli, analizując to, co w nich zawiera, nie przyjmuję słów Jego, jako dogmat...wprost przeciwnie, jako bodźce do przemyśleń tego, co wydarzyło się w mojej praktyce ashtanga yogi.
Nie przez przypadek ten element życia zawieram na blogu kulinarnym. Przypadków nie ma przecież...bo jeśli pozwolimy się sobie odczuwać to, co daje nam życie, jeśli trochę z boku popatrzymy na ludzi, którzy szli z nami pewien etap, jeśli nauczymy się nie przywiązywać do nich, puszczać wolno, kiedy poczujemy, że to już nie to, co było dawniej...okaże się, że wszystko ma logiczną całość. Zaczniemy cieszyć się ze słów krytyki pod naszym adresem, bo one będą dawały nam informację o sobie i o tym, który do nas to mówi. Będziemy niejako zmotywowani do przyjrzenia się tym aspektom naszego życia, które kogoś bolą...bo może, jeśli ktoś na nie zwrócił uwagę, warto się nad nimi przez chwilę zatrzymać?
Dla mnie tą częścią, w której się zatrzymuję jest moment, kiedy rozwijam matę i powoli na nią wchodzę, zaczynając praktykę.
Ten moment jest zawsze najtrudniejszy...bo umysł gdzieś chce gonić, podpowiada, że jeszcze to trzeba zrobić, tym się zająć...ja uparcie jednak robię kolejne powitania słońca, nagle te wszystkie myśli odchodzą, liczę się tylko ja sama dla siebie. Podchodząc do kolejnych asan, które sprawiają mi kłopot, staram się czerpać z nich radość, dziękować im za to, że uczą mnie pokory. Bo wiem,że dziś nie wyjdzie, jutro może tez nie...ale codzienna praca nad nimi przyniesie efekty.
Pamiętam chwile, kiedy zaczynałam być wegetarianką, później weganką. Brakowało pomysłów, brakowało smaku sera żółtego...ale trwając w postanowieniach wciąż szukałam alternatyw. Odkrywałam, jak małe dziecko,z ogromną radością płatki drożdżowe, ser z migdałów z dodatkiem nerkowców...i dotarło do mnie to, że kiedy wyjdziemy ze schematów, kiedy zaczniemy szukać własnej ścieżki...okaże się ona tą najpiękniejszą.
Tak też miałam z jogą...najpierw hatha joga...później pojawiła się ashtanga, której oddałam się bez reszty.
Pojawiały się różne osoby przy mnie w tych etapach. Pojawiali się również różni nauczyciele od których ja czerpałam inspiracje, praktyk których ja doświadczałam. Pojawiali się przy mnie różni uczniowie...
i tu właśnie czytając OSHO dotarło do mnie po raz kolejny...że robienie „biznesu” na ashatndze, kradnąc pomysły innych, stąpając po fałszywym gruncie nigdy nie zbuduje się nic trwałego. I że to, co mamy w sobie rezonuje z naszymi uczniami.
„prawdziwy nauczyciel zawsze będzie namawiał ucznia, aby ten sam siebie poznał i odkrywał. Jeśli bowiem pozna samego siebie, będzie mógł rozmyślać nad naukami, które odbierze od nauczyciela” przeczytałam w książce OSHO.
Lubię wyjeżdżać i wracać do swoich uczniów, do ludzi, z którymi w większości zbudowałam coś więcej, aniżeli tylko czas na macie.
Lubię dzielić się prostotą życia, lubię z nimi gotować, rozmawiać, lubię wykraczać poza aspekt jogowy.

Lubię być w roli ucznia również bardzo. Tym razem mam okazję praktykować pod okiem cudownego nauczyciela. Wymagającego, motywującego, ale dbającego również o to, jak czujesz się po zajęciach i proszącego o wiadomość, jak nie przyjdziesz na zajęcia...bo wie, że praktyka, jaką on stosuje jest bardzo głęboka.
Dawno nie spotkałam tak wrażliwego nauczyciela, jak Balu, z taką radością wewnętrzną, i skromnym życiem na kilkunastu m2, oddzielonych od korytarza zasłoną.
Zadziwia swoim wnętrzem. Zadziwia tym, co potrafi i zadziwia radością, którą Cię otacza.
I cieszę się, że mogę tego doświadczać zwłaszcza teraz, kiedy jestem tu sama, kiedy wracam z porannej praktyki plażą, jakby zawieszona nad ziemią...obserwuję kraby i rozgwiazdy, które Ocean wyrzuca na brzeg...i kiedy cieszy mnie fakt tak cudownie rozpoczętego dnia na macie.

Posiadanie pasji w życiu daje mam siłę, motywuje do poznawania siebie, do pracy nad sobą...która jest naszym obowiązkiem, jak pisała niedawno Roma Gąsiorowska w „Zwierciadle”... i dlatego cieszę się, że mam uczniów...i że wspólnie z nimi odnajdujemy siebie.


czwartek, 6 marca 2014

Indie...i czas na zmiany :)

Czas w Indiach umila mi jego nieograniczoność w różnym aspekcie.
W związku z tym podjęłam kolejną próbę oswojenia Photoshopa przy okazji tworzenia plakatu na kolejny niezwykły warsztat z jogą i wegańskim jedzeniem w Kominkowym spichlerzu, jaki organizuję wraz z Agnieszką Serafin Cuber 30 maja.
Kiedy zadowolona byłam z efektów, jakich szukałam ostatnimi czasy, ale w natłoku spraw jeszcze do zrobienia gdzieś mi zawsze umykał ten element...stworzyłam nowy wygląd zdjęcia, które mam umieszczone na górze bloga. Zabijcie mnie, ale nie znam się na nazewnictwie internetowym i graficznym :)

I oto jest i ono...to zdjęcie, a wraz z nim moja niezwykła radość :)


Ech, ten wolny czas tutaj,z dala od codzienności bardzo mi służy.
Rozwijam się ashatngowo, odejmując wyzwanie praktyki dwa razy dziennie...rozwijam się wewnętrznie, doświadczając czasu bez kogokolwiek obok, poza mną samą...doświadczam plaży, Ocenanu Indyjskiego, szumu fal, wron na dachu i mieszkania w bambusowym domku.
Doświadczam prostoty życia, która bardzo mi tu pasuje.

Wczoraj, wracając z zajęć patrzyłam na rodzinny interes, typową indyjską knajpę, w której możesz zjeść za 3 zł pyszne śniadanie z idli...na to, jak spędzali wspólnie czas obierając zielony groszek ze strąków...siedziały przy tym trzy pokolenia. Dziadek, mama i córki...gdzieś między nimi jeszcze babcia krążyła, doglądając, czy aby na pewno praca jest wykonywana sumiennie.
Ich radość, szczerość uśmiechów...a jednocześnie wciąż wykonywana praca.
Przypominają mi takie chwile właśnie, że najpiękniejsze jest proste życie. Bez ubarwiania go czymkolwiek. Że opierając je na szczerych rozmowach, wspólnie spędzanym czasie jesteśmy w stanie budować trwałe więzi z domownikami, rodziną i przyjaciółmi.
A większość z nas zaczyna dzień od włączenia tv...po pracy również, wieczorem też...całe nasze życie kompletnie przewartościowaliśmy...
Na całe szczęście my mamy w domu dużą kuchnię, zrobioną na wzór kuchni mojej babci, w której zawsze mnóstwo było rozmów. Gdzie w wanienkach małych, po kolacji mama nas kąpała.
Gdzie zawsze było gwarno, gdzie każdy miał zawsze coś do zrobienia. Gdzie pachniało świeżo palonym drewnem w piecu węglowym babci, gdzie zawsze stał garnek z wrzącą wodą, której można było napić się „na zdrowie”.
I my, zamiast salony z telewizorem mamy kuchnię z sofą, na której kocha wylegiwać się kot.
I będąc tu, z dala od rodziny, która wiernie na mnie czeka dociera do mnie radość, jaką czerpię z prostoty naszego życia.
Że nade wszystko kocham dla nich gotować, kocham, czas, kiedy mamy okazję zjeść wspólnie proste śniadanie, najczęściej owsiankę, bez względu na porę roku :)Zimą z jabłkami, latem ze śliwkami :) z suszonymi owocami, orzechami, a później spokojnie napić się kawy z kawiarki.
Bez zagłuszania siebie i swoich myśli, bez bitwy o pilota...bo jakoś o pilota do naszej wieży nikt się nie bije :)

Indie kocha się, lub nienawidzi. Ja je kocham...za wiele spraw tutaj obecnych...ale bardzo mocno kocham je za to, ze pomagają mi docenić to, co mam w domu. I to, że można dzielić to z rodziną...


niedziela, 2 marca 2014

Pozdrowienia z Indii...i opowieść o ananasie :)

Uwielbiam podróże...zwłaszcza te do Indii.
Jest wiele powodów, dla których tu wracam co rok. Najważniejszym z nich jest praktyka ashtanga yogi, która tu nabiera zupełnie innego wymiaru. Wracam tu, bo kocham ich spokój, stoicyzm, nieprzejmowanie się kłopotami, pomysłowość i smak ich pysznego jedzenia.
Zakochałam się bez pamięci w idli, codziennie po porannej praktyce swoje pierwsze kroki kieruję do pana z kokosami, orzeźwiając zmęczone ciało wodą kokosową i pożywnym gandźi...czyli niedojrzałym, bardzo miękkim kokosem. A później obowiąkowo idli z sambarem i chutney'em. Codziennie inne smaki, codziennie te same, pyszne, ciepłe "bułki" gotowane na parze z ryżem i soczewicą. 

Poza pomysłami, jakie mają na ryż i soczewice podawane w postaci sambarów, idli, ryżu z warzywami, dalu...mają również pyszne owoce.
Numerem jeden jest niewątpliwie ananas. Nie ten z puszki, zakrapiany słodkimi syropami, tylko prawdziwy, pachnący, z którego kapie sok, kiedy się go kroi i je.


A w tym klimacie, zwłaszcza w miesiącach naszej zimy, kiedy w Indiach rozpoczyna się lato upalne, warto spożywać tutaj owoce, uzupełniają one bowiem wodę w naszym organizmie, która "wyparowuje" w procesie pocenia się.
Butelkowana woda nie ma w sobie żadnych wartości, na swój sposób "przelatuje" przez nasz organizm, wypłukując z niego jeszcze niestety resztki witamin i składników mineralnych. Prawdę mówiąc, pijąc ja prosto z butelki robimy sobie więcej krzywdy, aniżeli pożytku, bo możemy sięgnąć po owoce, krojąc je i jedząc na drugie śniadanie.
Ananas jest wyjątkowy. Świeży owoc jest bogaty w cenne dla naszego organizmu składniki odżywcze, a przy tym mało kaloryczny.
Dostarcza bardzo dużo błonnika, całe mnóstwo witaminy C, witaminy A, B, PP, a ponad to miedź, mangan, cynk, żelazo, sód, potas, magnez, wapń i kwas foliowy.
Przy niestrawnościach, czy nieprawidłowym wydzielaniu kwasów żołądkowych zalecany jest ananas. Zatem stanowi idealne lekarstwo przy wszystkich kłopotach żołądkowych, jakie mogą czekać nas w podróży, przy zmianie sposobu żywienia. Poprawia funkcjonowanie nerek ( poprzez co zmniejsza obrzęki w ciele powstałe na skutek niewydolności tych narządów), wątroby, naczyń krwionośnych. Działa przeciwzapalnie.
Okłady z plastrów świeżego ananasa przyspieszają gojenie się stłuczeń, ropiejących zmianach, wspomaga rekonwalescencje przy oparzeniach, trudno gojących się ran, jak również po zabiegach chirurgicznych.
Bromelina zawarta w ananasie ( enzym rozkładający białko) zmniejsza obrzęki, siniaki, zmniejsza ból przy urazach, jak również zmniejsza "tendencje" organizmu do urazów. Pomaga usuwać martwe tkanki z ran po oparzeniowych, nie naruszając tych zdrowych. Przy spożywaniu go w krajach tropikalnych, zwłaszcza w Indiach, gdzie higiena rąk osób podających nam jedzenie daleka jest od standardów higienicznych, pomaga zapobiegać infekcjom żołądkowym, wywoływanymi przez bakterie.
Ma również zdolność do likwidowania zakrzepom krwi. 
Naukowcy zbadali, że ów enzym ma podobne przeciwbólowe działanie do ibuprofenu, który podaje się przy chorobach zwyrodnieniowych stawów. 
Spożywać go powinni Ci, którym z różnych względów trudno jest rzucić lub ograniczyć palenie. Zawiera bowiem substancje antyrakowe.
Pomaga opóźnić efekty starzenia, możemy plastry świeżego ananasa pokroić na mniejsze pasterki i robić okłady na twarz, witamina C obficie zawarta w ananasie pomoże zwalczyć upływający nieubłaganie czas.
Jeśli stosujesz leki, postaraj si ostrożnie obchodzić z ananasem, może on bowiem wchodzić w niepożądane reakcje z różnymi substancjami alopatycznymi.
Ze względu na dużą ilość błonnika, może wystąpić biegunka po jego spożyciu, może pojawić się przedwczesne krwawienie miesiączkowe ze względu na jego właściwości rozrzedzające krew.
W Indiach spotkać go można niebywałych rozmiarów, z ogromną ilością cieknącego po rękach soku...jedząc go ma się wrażenie, że puchną usta, od nadmiaru witamin. Śmieję się, że z powodzeniem może zastępować zastrzyki "botoksowe" i szminkę, bo nadaje kolorytu ustom.

W obliczu tylu informacji nie pozostaje mi nic innego, jak namówić Was na jego spożycie, życząc "smacznego" i "na zdrowie"... i tu nie wiem, które z określeń ma większą moc...