Czas w Indiach umila mi jego
nieograniczoność w różnym aspekcie.
W związku z tym podjęłam
kolejną próbę oswojenia Photoshopa przy okazji tworzenia plakatu
na kolejny niezwykły warsztat z jogą i wegańskim jedzeniem w
Kominkowym spichlerzu, jaki organizuję wraz z Agnieszką Serafin
Cuber 30 maja.
Kiedy zadowolona byłam z
efektów, jakich szukałam ostatnimi czasy, ale w natłoku spraw
jeszcze do zrobienia gdzieś mi zawsze umykał ten
element...stworzyłam nowy wygląd zdjęcia, które mam umieszczone
na górze bloga. Zabijcie mnie, ale nie znam się na nazewnictwie
internetowym i graficznym :)
I oto jest i ono...to
zdjęcie, a wraz z nim moja niezwykła radość :)
Ech, ten wolny czas tutaj,z dala od codzienności bardzo mi służy.
Rozwijam się ashatngowo,
odejmując wyzwanie praktyki dwa razy dziennie...rozwijam się
wewnętrznie, doświadczając czasu bez kogokolwiek obok, poza mną
samą...doświadczam plaży, Ocenanu Indyjskiego, szumu fal, wron na
dachu i mieszkania w bambusowym domku.
Doświadczam prostoty życia,
która bardzo mi tu pasuje.
Wczoraj, wracając z zajęć
patrzyłam na rodzinny interes, typową indyjską knajpę, w której
możesz zjeść za 3 zł pyszne śniadanie z idli...na to, jak
spędzali wspólnie czas obierając zielony groszek ze
strąków...siedziały przy tym trzy pokolenia. Dziadek, mama i
córki...gdzieś między nimi jeszcze babcia krążyła, doglądając,
czy aby na pewno praca jest wykonywana sumiennie.
Ich radość, szczerość
uśmiechów...a jednocześnie wciąż wykonywana praca.
Przypominają mi takie
chwile właśnie, że najpiękniejsze jest proste życie. Bez
ubarwiania go czymkolwiek. Że opierając je na szczerych rozmowach,
wspólnie spędzanym czasie jesteśmy w stanie budować trwałe więzi
z domownikami, rodziną i przyjaciółmi.
A większość z nas zaczyna
dzień od włączenia tv...po pracy również, wieczorem też...całe
nasze życie kompletnie przewartościowaliśmy...
Na całe szczęście my mamy
w domu dużą kuchnię, zrobioną na wzór kuchni mojej babci, w
której zawsze mnóstwo było rozmów. Gdzie w wanienkach małych, po
kolacji mama nas kąpała.
Gdzie zawsze było gwarno,
gdzie każdy miał zawsze coś do zrobienia. Gdzie pachniało świeżo
palonym drewnem w piecu węglowym babci, gdzie zawsze stał garnek z
wrzącą wodą, której można było napić się „na zdrowie”.
I my, zamiast salony z
telewizorem mamy kuchnię z sofą, na której kocha wylegiwać się
kot.
I będąc tu, z dala od
rodziny, która wiernie na mnie czeka dociera do mnie radość, jaką
czerpię z prostoty naszego życia.
Że nade wszystko kocham dla
nich gotować, kocham, czas, kiedy mamy okazję zjeść wspólnie
proste śniadanie, najczęściej owsiankę, bez względu na porę
roku :)Zimą z jabłkami, latem ze śliwkami :) z suszonymi owocami,
orzechami, a później spokojnie napić się kawy z kawiarki.
Bez zagłuszania siebie i
swoich myśli, bez bitwy o pilota...bo jakoś o pilota do naszej
wieży nikt się nie bije :)
Indie kocha się, lub
nienawidzi. Ja je kocham...za wiele spraw tutaj obecnych...ale bardzo
mocno kocham je za to, ze pomagają mi docenić to, co mam w domu. I
to, że można dzielić to z rodziną...
Ja właśnie wróciłam :) Wiem o czym Piszesz doskonale. I zgadzam się z tym w 100%. Może dlatego ,że jestem w tej grupie osób, które kochają Indie miłością bezgraniczną ? ;))
OdpowiedzUsuńno slicznie:)) piszesz jakbys byla w goa:)) a gdzie konkretnie? Ja tez kocham bezgranicznie Indie, wymykam tam, kiedy tylko moge, ucza mnie, ciesza, rozwijaja....ashtanguje sie pieknie:)) serdecznie pozdrawiam, wyjezdzam w maju:)))
OdpowiedzUsuńDziewczyny :) Mieszkam w bambusowym domku w drugim rzędzie od plaży, tuż za God's Gift restauracją :) Neta mam nielegalnie po godzinach od nich, ciepła woda, w domku myszy mrówki, żabka i gekon...kurde, kocham tu być. I za rok znów...Phru...praktykowłaś u Balu?
Usuń